Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/42

Ta strona została przepisana.

w żadnych nie widział. Co za typ nowy, a drażniący! Musiał ten mąż wściekle żałować, że taką zostawić musi na świecie!
Przymknął znowu powieki i długi czas myślał o towarzyszce, wreszcie zdrzemnął się pomimo arcyniewygodnéj pozycyi.
Obudził się z bolącym karkiem i zbitemi, zda się, członkami.
Na dworze był wczesny ranek letni. Mgły różowe od świtu przysłaniały krajobraz, do wagonu wciskał się wilgotny, rzeźwy zapach wielkich, zbożem pokrytych przestrzeni. Wyjrzawszy oknem, Kostuś zatrzymał wzrok na nieznajoméj.
Spała biedna, z twarzą przysłoniętą cieniem na pół rozpuszczonych ciemnych w arkoczy; na drugiej ławce rozprawiała przez sen panna Felicya.
Tylko dzieciak się zbudził, i skulony na szalach, patrzał nieufnie na obcego.
Kostuś począł ją ruchem i szeptem do siebie wołać; wabił brelokiem zegarka, wreszcie przemógł dzikość karmelkiem.
Powoli, z palcem w buzi, z nieśmiałością zbliżyła się doń, wzięła łakocie i już pozostała, nie odrywając oczu od wisiadeł przy zegarku. Ośmieliła się w reszcie wziąć je do rączki.
— Co to? Co to? — pytała, przebierając ciekawie.
Pochylił się do czarnéj główki i odpowiadał z uśmiechem. Nagle podniosła oczy — do matczy-