Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/45

Ta strona została przepisana.

— Mamy jeszcze godzinę drogi — przed chwilą objaśnił mnie konduktor.
— No, to dzięki Bogu! Spałam jak zabita. Chodż-że, pozbieramy manatki.
Wrócił do wagonu. Powitał go okrzyk Toli.
— Mamo — pan dał Toli han — i cacy pokazał. Tola kocha pana. Tola tam pójdzie.
Wyrywała się od matki. Zaczynała grymasić.
— Zbałamucił mi pan córkę — rzekła kobieta z uśmiechem.
— A dlaczegóż tak do pani podobna! — odparł, biorąc ją na ręce.
Uśmiech znikł — chłód nagły okrył rysy.
Tola oddala nowemu towarzyszowi połowę obwarzanka i zatopiła się w kontemplacyi breloków. Kostuś po niewczasie pożałował niefortunnego komplimentu.
Nagle panna Felicya wydała okrzyk zgrozy.
— Co to! Awantura! Zgubiłam wszystkie pieniądze. Co to będzie! Co to będzie!
— Niechże pan pomoże szukać! — szepnęła wdowa, odbierając mu Tolę z rąk.
Ale on ani się poruszył.
— Ach, proszę pani — odparł — o zgubieniu wszystkich pieniędzy słyszę kilka razy na dobę. Ciotka moja musi mieć wrażenia. Zaraz się znajdą.
Jakoż po chwili tragicznego milczenia i poszukiwań — ozwało się głębokie odsapnięcie.