Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/48

Ta strona została przepisana.

Gwizd odjeżdżającego pociągu zagłuszył ją.
Kostuś wybiegł na platformę i raz ostatni pożegnał nieznajomą, potem wrócił i głęboko westchnąwszy, wyszedł po za stacyę lustrować zaprzęgi.
— Gdzie poczta? — spytał.
— Poczta! Na co ona wielmożnemu panu! — odparł żyd czarny i chudy z batogiem w ręku. — Czemu pan nie ma jechać na mój budę! Wszystkie obywatele ze mną jeżdżą. Ja Alkone się nazywam — Alkone Krum, proszę spytać pan Zawirski o Alkone Krum, on mnie dobrze zna. Ja państwa zawiozę w jeden moment — za połowę ceny — moje konie latają jak ptaszki — uni jest jak maszyna!
Tu się zwrócił i odepchnął dwóch współziomków, pragnących urządzić konkurencyę.
— Gaj — sztyl — ich fuhr — Ihr griegst a rubel! — Loss, loss! Uf maj munes ik geb, a rubel.
Miotał się, dowodził, w kącikach ust wystąpiła mu piana, latały oczy, loki, ręce, poły chałata, broda.
Gdzie się Kostuś obrócił, miał go przed sobą, do kogoby nie zagadał, Alkone odpowiadał za pytanego, i powoli, lawirując, odosabniał podróżnego od reszty faktorów, którzy szwargocąc, omawiali już wysokość odstępnego.
Wreszcie Jamond, odurzony zupełnie, przestał wojować.
— Gdzież twe konie? — spytał.
— Ot — tutaj. Wielmożny pan sobie zobaczy