Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/52

Ta strona została przepisana.

a tymczasem posilali się, urządziwszy sobie stół jadalny na kolanach.
— A to co znowu? Zkąd ta kompania? — zagadnął Kostuś żyda.
— At, to takie sobie drugie pasażery. Uni spokojne ludzie. Będą siedzieli na przodku, a jaśnie państwo na tyle bryki. Och, to tak przyjemnie jechać w towarzystwie! Na wypadek, to nawet i bezpieczniéj. Gwałt! co my będziemy mieli za lasy po drogie! W te lasy to człowieka coś we środku trzęsie!
— Kiedyż ruszamy wreszcie? — przerwał Jamond.
— Za moment! — powtórzył swoje Alkona, udając, że kiełzna konie.
— At, po co to łgarstwo! — wtrącił flegmatycznie jegomość w kitlu. — Pan widocznie obcy, to nie wie, że on czeka na drugi pociąg. My już do tego przyzwyczajeni. O południu może ruszymy.
— Któż nam każe czekać? Jeśli pan tutejszy, chodźmy obadwa do sąsiedniej wioski po furmankę.
Jegomość sięgnął do łubianego tobołka, dobył kawałek kiełbasy i jął spożywać.
Po chwili odparł:
— Albo to chłop rzuci swoją robotę w taki czas letni i będzie się najmował w daleką drogę? A zresztą żyd tańszy. Ja zawsze z nim jadę!