Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/55

Ta strona została przepisana.

W oddali rysowała się kępa topoli, dwór zapewne i jak okiem sięgnąć, pole złote od zbóż dojrzewających.
Kostuś obejrzał się, ale bryka dotąd nie wynurzyła się z sośniny. Poszedł tedy daléj, aż u drogi spotkał ogrodzenie i cmentarz.
Uchylił tedy furtki i wszedł do środka.
Zdziwiły go nagrobki kamienne, pomniki wspaniałe, starannie utrzymane ścieżki i drzewa.
Począł tedy czytać napisy grobowe.
Gdy tak stał i studyował zatarte litery, zbliżył się do niego chłop stary, z grabiami w ręku, i powitał, ciekawie nań patrząc.
— Wy tu stróżem jesteście? — spytał go Jamond.
— A tak, panoczku. Pan może krewny moich panów.
— Nie. Podróżny jestem. A panowie wasi z tego dworu?
— Ale, tutejsi byli, ale sprzedali majątek. Taki dwór z rąk wypuścić, toć grzech!
Arka Alkony zwiastowała okropnym hałasem swoje zbliżanie się. Urwała się tedy rozmowa i Kostus wyszedł na drogę.
Z budy wyjrzała doń oburzona twarz ciotki.
— Wyobraź sobie, mieliśmy już jeden popas. Ten zbrodniarz. — wskazała na woźnicę — zgubił maźnicę z dziegciem i wracał po nią konno, zosta-