Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/60

Ta strona została przepisana.

i jasne państwie nie pozwolił na stacyi przepadać! Och. u mnie serce nie do interesu!
Wygramolił się na kozieł i ruszył, jak zwykle z miejsca, tęgim galopem. Żydzi krzyczeli do siebie tysiące poleceń, póki głos wystarczał, potem psy wioskowe urządziły koncert pożegnalny, rozdrażnione klekotem i brzęczeniem bryki, wreszcie roztoczyła się znowu wokoło cisza pól i łąk.
Na horyzoncie czerniały wielkie lasy.
— O! przecie zobaczysz nasze lasy! — rzekła panna Felieya. — Te, zdaje mi się, należą do Malewicz. Twój ojciec często tu polował, bo byli kolegami z Zawirskim. Są tam dziki, jelenie, łosie. A co za pyszne drzewa!
— Przecie będzie coś pysznego! Jak dotąd, imponują mi wyłącznie te morza zbóż. Nie rozumiem tylko, kto te pola uprawia, bo ludzi prawie się nie spotyka, a spotkani wyglądają jak nędzarze. Wogóle wszystko tu niesłychanie pierwotnie.
— To tak z pozoru. Poznaj tylko choć jeden dwór i swoje towarzystwo!
Konie Alkony bardzo rychło straciły animusz. Na drugiéj wiorście już ledwie się wlokły, pomimo energicznych napomnień woźnicy. Lasy zbliżały się bardzo powoli i, rzecz dziwna, stopniowo malały.
Słońce zachodziło właśnie, gdy bryka stuknęła o pierwszy korzeń.