Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/65

Ta strona została przepisana.

Ale już welńkuł stanął. Żydzi skupili się przy baryłkach i zrobił się gwar wymysłów podróżnych i gromadnego szwargotu. Nareszcie załatano baryłkę i rozległo się:
Sza, sza, pamelach! Wi, wio!
Alkone odwrócił się do budy.
— Co jasny pan tak krzyczy! To nie żaden spirytus, to terpentin. Jak to się rucha, to śmierdzi paskudnie. Spirytus to jest delikatny interes. Och, żeby ja handlował z wódką, to jaby nie był bałagołe. Jasnemu panu ze snu coś się pokazało. Spokojne noc żicze jasne państwo. Proszę się z Alkone niczego nie strachać.
Po tém uspokojeniu począł znowu szeptać z towarzyszami.
— Ani chybi, oni kradną wódkę! — rzekła po francuzku panna Felicya. — Żebyż wreszcie dotrzeć do Malewicz bez wplątania się w jakąś złą awanturę!
— Zbiera się na dzień pono. Mamy tam być o świcie podobno — pocieszał Kostuś. — Radbym jednak, żeby nas losy pomściły na tym wisielcu.
Rzeczywiście krótka noc letnia miała się ku końcowi. Na wschodzie brzask perłowy się rozścielał, cienie ustępowały, coraz wyraźniej odcinały się kontury lasu.
Pomimo niepogody, podróżni, zmęczeni, zdrzemnęli się nieco i dopiéro wschód promienny zbudził ich, a chłód rosy orzeźwił.