Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/68

Ta strona została przepisana.

tylko pan Wojnicz w Kraskach, pan Świdnicki w Zapolu i pan Różycki w Rogalach. Z tymi jeszcze ja stary handluję, z tamtymi to się lękam. Młode żydki tam bywają, ja — nie!
Pogładził brodę i prawił daléj: — Pan Różycki, to on jest wielki pan. I u niego żadne żydki nie bywają, on ich nie lubi. A ja tam sobie jadę bez lęku. On mnie traktuje cygarem i herbatą. My sobie gadamy o starych rzeczach. To rozumny pan!
— Żonaty? — spytała panna Felicya.
— Nie! On sobie kobiety nie trzyma. A na co? I bez tego są u niego wszystkie porządki. A jak on chce kobiet zobaczyć, to on sobie jedzie w sąsiedztwo.
Gdy domawiał tych słów, nagle rozległ się trzask z bata, a z za węgla karczmy wpadła i stanęła pod gankiem czwórka siwoszów, zaprzężona do wózka węgierskiego.
Na wózku siedział mężczyzna niemłody, szpakowaty, wysokiego wzrostu, żywych i ostrych rysów. Znać było w nim człowieka nawykłego do dawania rozkazów i wywoływania szacunku.
Stary żyd szedł do niego i z uniżonym ukłonem podał mu ramię do zsiadania.
Podróżny snadź się śpieszył, bo jeszcze na stopniu począł fukać:
— Słuchaj-no, panie Aronie, wy sobie już za wiele ze mną pozwalacie! Długo jeszcze ta wełna