Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/72

Ta strona została przepisana.

Kostuś, nie czekając wezwania, ulokował się obok furmana, pan Erazm usiadł przy swojej niedoszłej i zaprząg ruszył z kopyta.
Po drodze czapkowali mu uniżenie żydzi i chłopi, a konie parskały wesoło.
— To się nazywa jazda! — zawołał wesoło Kostuś, gdy się znaleźli po za miasteczkiem. — Łaskawe bogi zesłały nam pana.
— Spadacie państwo jak meteor. Jakże było nie uwiadomić kogokolwiek o przyjeździe!
— Stało się to tak nagle! — tłómaczyła się panna Felicya. — A zresztą zdawało mi się tak blizko, trzy kroki. Myślałam spotkać kogo po drodze lub wstąpić do znajomych. A tu Maćków sprzedany, Malewicze puste. Mój Boże, gdzie się tyle ludzi podziało?
— Ano, świat wielki, rozpełzli się, a zresztą i cmentarze pełne.
— I pan stracił rodziców?
— Oboje. Brat mój téż umarł. Zostało po nim troje dzieci, któremi ja się niby opiekuję, o tyle, o ile teraźniejsza młodzież znosi opiekę. Chłopiec jeden uczył się zawiele i do szczętu rozstrojony, ręczę, że się kiedyś obwiesi; drugi uczy się muzyki i wstręt ma do wsi i roli; dziewczyna ma głowę przewróconą na punkcie emancypacyi i co roku zdaje jakieś egzamina na coraz wyższe patenty. Jedném