Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/93

Ta strona została przepisana.

pany i brudny, że się odeń z przyjemnością odwracało oczy.
Z obu stron stały dwie równie brudne oficyny, a w kącie jakieś zabudowanie bez dachu, zkąd zalatywała ostra woń nawozu końskiego.
Gdy powóz zaturkotał na moście, ze wszech stron: z chwastów, z krzaków, z pod ganków, wypadła zgraja psów różnej maści i wzrostu, bardzo tylko jednolicie chudych i wrzaskliwych. Oskoczyły konie, skakały do stopni, a najmniejsze pędziły w odwodzie.
Przy wtórze okropnego szczekania Jurek pana Różyckiego zakreślił półkole, dwa razy palnął z bata i stanął u drzwi na rozcież otwartych. Nikt jednak na spotkanie nie wychodził.
Panna Felicya zatkała uszy dłońmi, Różycki laską odpędzał psy, Kostuś schodził na ziemię, trzy mając bat furmański, tylko Adaś, wbrew swojemu wątłem u wyglądowi, nieustraszenie wszedł między zgraję.
— Niech się pani nie lęka. One szczekają z radości, witają tak uprzejmie!
Jakoż psy oskoczyły go wnet, dozwalając reszcie wylądować.
— Zastępują gospodarzy, bo widocznie dom pusty zauważył Różycki — ale ty ich znasz zanadto dobrze jednakże! Może wiész także, gdzie znajdziemy domowych?