Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/98

Ta strona została przepisana.

trafię! Dalibóg, nie wiem, gdzie ten Algier leży i kto tam siedzi.
— Ależ nikt cię o geografię nie będzie pytał!
— Niech sobie, ale nie pójdę. Także mi satysfakcya! Ubierać się, i bawić te małpy. Słyszane rzeczy! dwadzieścia lat o nich mowy nie było, i oto są. To jednakże ten upał ludzi konserwuje.
— Zygmusiu, bój się Boga, chodźmy! Oni tam sami czekają i co sobie myślą!
— Jeżeli ciekawy jesteś, co myślą, to idź i spytaj. Mnie to nie zajmuje. Hulałem dzisiaj całą noc, jestem rozbity ze szczętém.
Wstał jednakże, mówiąc to. Kopnął nogą psa i klął.
— Czego mi wchodzisz w drogę, zwierzę! Idź ty gości bawić!
— O, i bez twojej Normy jest tam psów pełno!
— Psów nie bywa nigdy zanadto: to nie ludzie — burknął pan Zygmunt, naciągając surdut. — Trzysta tysięcy piorunów! I czego ci ludzie włóczą się jedni do drugich? Nie wiész, czego ci chcą?
— Mówię ci, odwiedzić krewnych.
— Także potrzebne! Ja-bym w tym celu nie zrobił dziesięciu kroków. Poznają ładną kolekcyę! I to myślą jeść mamy obiady i spać w tych salach! Winszuję! No, chodźmy zresztą, niech cię licho! Po co tego nawiozłeś?
Wymyślając bezustannie, ruszył za Adasiem ku