Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/100

Ta strona została przepisana.

Teofila. — Skąd ty! Co z tobą! Co ojciec powie Dziecko masz! A mąż? Wygnał cię! Siedem lat!
— Nie mam męża!
— Magda! Jakże śmiesz ojcu się pokazać! Zabije cię! Gdzieś ty wstyd podziała! Jak tyś się ośmieliła tutaj wracać.
— Dziecko ochrzcić trzeba. Musi papiery mieć. Tylkom po to przyszła!
— Oszalałaś. Jakże go zapiszesz — co księdzu powiesz! Obraza Boska, wstyd, hańba. Ojciec jak cię pozna, to albo ciebie zabije, albo jego krew zabije. Coś ty narobiła, nieszczęsna! Do czegoś podobna. O Jezu, Jezu, Taki srom! Załamała ręce i patrzała ze zgrozą.
Pokotynka cofnęła się do drzwi.
— To bywajcie zdrowi. Pójdę do księdza! — rzekła głucho. — Chciałam ino na ojca spojrzeć. Daj mu Boże i wam długie lata w zdrowiu. Wiem, żem tej strzechy nie warta — ino dziecko zapiszę — i już więcej się nie pokażę. Zegnajcie ciotko.
Pocisnęła klamkę, ale panna Teofila porwała ją za ramię.
— Czekajże! Jakże tak można! Gdzie pójdziesz! Trzeba się zastanowić! Toć spocznij! Na ten ziąb i deszcz, mokraś, bosa — może i głodna, Jezu! Do czegoś się dopuściła! Co ja nieszczęsna pocznę z tobą! Trzeba ojcu rzec! Dajże mi ochłonąć! Głowę tracę a tu i poradzić się nie można! Siadajże. Stary tu nie przyjdzie i zaraz wyjeżdża do miasteczka na jarmark. Mamy cały dzień spokojny! Co będzie, to będzie! tak cię nie puszczę! Kazał nakarmić — mogę nakarmić, a jutro trzeba rzec prawdę. Nie darowałby, żeby od księdza się dowiedział! Onże ojciec!