Stłumione stęknięcie, prawie jęk wydał z siebie.
Sięgnął po czapkę, poszedł do stajni, założył sam klacz do wózka i wyjechał za wrota.
Doktor mieszkał w miasteczku o pięć wiorst. Kałaur przebył tę przestrzeń w kwadrans — przez drogę zebrał zmysły.
Lekarz dawno osiadły, znał go doskonale.
— A co tam, panie Kałaur, panna Teofila pewnie się przeziębiła — stróżując nad węgierkami w sadzie! Powitał go wesoło.
— Nie, panie doktorze. To ja sam, zdaje się na śmierć ubiłem córkę — odparł ponuro.
— Co pan mówisz! Jaką córkę?
— Miałem jedną. Siedm lat temu z domu uciekła. Przekląłem. Zakała mego życia! Myślałem, przepadła! Ludzie nawet już zapomnieli.— Wczoraj wraca — z dzieckiem! Zapamiętałem się — uderzyłem — trafiłem w głowę. Upadła — i ot — dochodzi — powiadają! Ja nie widziałem — ot nieszczęście.
Lekarz już się na wózek sadowił. Ruszyli. Kałaur klacz popędzał, biała była od szumu, zresztą się nie odzywał — twarz miał zastygłą — poruszał czasami, bez głosu — ustami.
— Mógł ją cios ogłuszyć. Młoda — może wytrzyma — pocieszał go lekarz.
— Młoda. Dwadzieścia cztery lat skończyła na Wniebowzięcie! — zamruczał stary.
— Więcej pan nie miał dzieci?
— Tylko ta jedna! I taka się udała. Zanadtośmy kochali, dogadzali, pieścili — z nieboszczką.
— Przystojna była, gładka, urodziwa, że nikt jej nie minął, żeby się nie obejrzał. Pycha nasza była — zazdrościli ludzie. Ot — co się stało. Bóg
Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/107
Ta strona została przepisana.