Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/11

Ta strona została przepisana.

Gospodarz domu, pan Bielak, podawał doktorowi wodę, którą zlewano głowę trupiobladą, z nieznaczna sinością na lewej skroni.
— Jakże? Żyje? Zemdlał — spytał stanowy.
Doktor powstał i skrzywił się.
— Trup! — mruknął, ścierając ręce serwetą.
— A gdzie zabójca?
Zwrócili się wszyscy. Bielak usunął stół i wtedy ujrzano, że na kanapie za nim leżał też człowiek, jakby martwy.
Leżał na wznak, z odrzuconemi ramiony, zęby miał kurczowo zaciśnięte, oczy zamknięte.
Doktor dotknął twarzy, poruszył go, wtedy osunęła się prawa ręka i upadło z niej coś na ziemię.
— Pijany! — śpi! — rzekł doktor, a stanowy podniósł z ziemi żelazny „kąstet“.
— Tem go machnął! — rzekł.
— A, tem! — odparł lekarz. — Trafił w samą skroń. — Jak na pijanego — świetna precyzya!
— No, niech śpi. Nic z niego dziś nie dobędziemy.
— Panie, czy mogę zwłoki stąd zabrać? — spytała młoda dziewczyna, dziwnym jakimś, twardym głosem.
— Jeszcze nie! Po spisaniu protokołu.
Oprzątnięto stół, i pisarz zabrał się do swej czynności. Bielak opowiedział całe zajście.
Wieczorem, o godzinie ósmej przyszedł do niego kontroler Henryk Jasiński na karty — czekali na partnera Sopóckę do dziesiątej — zamiast tegoż, zjawił się nadleśny Wiktor Szczepański, w interesie służbowym, meldując o schwytaniu kłusownika Seredy, którego strzelbę, po uporczywym boju, chciał