Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/110

Ta strona została przepisana.

Drzemał, wyczerpany długiem czuwaniem. Ona poszukała oczami dziecka i poruszyła się niespokojnie.
Stary się ocknął, wstał, zbliżył się do niej.
— No, jakże ci? — spytał z cicha.
— Gdzie Janek?
— Zdrów, śpi. Może co zjesz?
— Jaśka mi mego dajcie!
Kałaur sam przyniósł dziecko, weszła też panna Teofila, uradowana, poczęła gawędzić.
— Widzisz, zdrów i cały. Już tydzień mlekiem karmię i służy mu.
— Już tydzień. Nic nie pamiętam. Zaraz się zwlekę.
— Poleź jeszcze. Tóć w domu jesteś — nikt cię nie wygania. Zostaniesz, wola Boska! — mruknął Kałaur. — Ludzie już wiedzą, stało się! Potem pogadamy!
Dopiero trzeciego dnia potem wstała Magda, zrazu tak słaba, że tylko ścian się trzymając przechodziła na zydel pod piecem i głosu ledwie wydobyć mogła z gardła, potem słabość codzień ustępowała i wreszcie został na skroni szram czerwony, a na twarzy bladość. Ale już pracowała. Wyręczała pannę Teofilę, warzyła strawę, czesała len, obierała śliwy w sadzie, piekła chleb, wieczorem przędła. Dawni znajomi już wszyscy ją odwiedzili i obejrzeli i znaleźli, że Magda do niepoznaki zmieniona. Milcząca się stała, dzika, nigdy nie wesoła. Nie wychodziła nigdy poza furtę ojcowskiego podwórza, nie przestąpiła progu sąsiadów, nie dała się namówić w odwiedziny na wieczór, ani na niedzielę.
A była to jesień — pora wczasów, zabawy,