Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/113

Ta strona została przepisana.

— A czegoś się lepszego spodziewała. Miał cię pochwalić, podziękować — za przykład podać. Któż cię poszanuje, kiedyś sama się nie poszanowała, na grzech i srom poszła. Jakby za to kary nie było od Boga i ludzi, to wnetby świat cały piekłem się stał.
— A komużem ja krzywdę uczyniła, albo to dziecko? Ano — niech będzie nie chrzczone, a ja przeklęta. Dziesięciu rubli nie mam i świadków wodzić nie będę.
— Od złegoś ducha opętana, czy co? Idź, proś ojca, ukorz się, poproś o ratunek. Slusznieś wstyd i karę miała. Możeś ty i u spowiedzi w tym roku jeszcze nie była?
Magda nic nie odpowiedziała i od tego dnia stała się bardziej ponura, ale do ojca nie poszła, a gderań, morałów i nauk ciotki zdawała się nie słyszeć. Opętana była oczywiście.
I przyszło do tego, że wieść o niej i dziecku dostała się do policyi i pewnego dnia uradnik zajechał do Kałaura i napadł nań, że przechowuje dziecko — chłopca, nigdzie nie zapisanego.
Stary zaraz po jego odjeździe, wszedł do kuchni i rozdrażniony krzyknął:
— Zabieraj swego bękarta do chrztu. Na to mi zeszło, że muszę swój wstyd obwozić, ludziom na pośmiewisko i imię swoje honorowe dawać ulicznemu śmieciu! Ubieraj się zaraz, jedziemy.
Magda bez słowa otuliła dziecko i stanęła na ganku, czekając aż konie założą. Kałaur sam powoził, usiadła pokornie na brzeżku wózka i ruszyli. Stary sapał ze złości i coś do siebie mruczał — tak zajechali na plebanię. Kazał jej czekać w sieni, sam poszedł do proboszcza.