Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/12

Ta strona została przepisana.

właśnie odesłać do policyi. Szczepański, jak zwykle ponury i rozdrażniony walką z chłopem, przytem zdał się Bielakowi niezupełnie trzeźwym, więc, załatwiwszy interes rad był go corychiej pożegnać, gdy Jasiński wszczął z nim rozmowę przyjacielską i namówił do winta.
Zdziwił się Bielak, gdy Szczepański przystał, bo wiedział, że ci dwaj przed tygodniem mieli zajście o Pokotynkę, dziewczynę włóczęgę, służącą u Szczepańskiego. Zasiedli, do kart, i czas jakiś grali spokojnie, ale Jasiński począł przegrywać, i dogadywać łowczemu, który istotnie popełniał ciągle omyłki. Od słowa do słowa, Szczepański karty cisnął, i wstał.
— Przegrał pan z mojej racyi, to ja zapłacę za pana, i żegnam! — zawołał.
Począł szukać pieniędzy w kieszeni, dobył kastet, potem dopiero portmonetkę.
Jasiński obraził się — zerwał się także, i powiada:
— Myślałem, że pan tylko źle gra, ale pan w dodatku cham i gbur — z takim się nietylko do kart nie siada, ale go się za drzwi wyrzuca.
Wtedy Szczepański z błyskawiczną szybkością chwycił kastet, i zanim Bielak zdołał przyskoczyć, krzyknąć — uderzył Jasińskiego w głowę. Jasiński się zachwiał ogłuszony, szaleniec rzucił się na niego, i drugim razem obalił — wtedy go Bielak za ramiona chwycił, odepchnął, i już nie zważając co się z nim dzieje, skoczył po wodę, i widząc, że leży bez ruchu, począł sygnałować nocnych stróżów.
— Pili dużo obydwa? — spytał stanowy.
— Pili arak z herbatą, a potem go zapalili i tak gorący pili.