Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/121

Ta strona została przepisana.

Hipek upadł, bronił się nogami, pięściami, wreszcie począł przeraźliwie wołać ratunku.
Kałaur porwał za kij, wołał wody, rozpędzał psy; Magda ani się poruszyła ku obronie. Założyła ręce na piersi, dysząc zmęczeniem, i patrzała z dziką zawziętością w oczach, jak ten jej kat tarzał się po brudnej podłodze kuchni, w rozlanych pomyjach, jak mu psy darły odzież, kaleczyły ciało. Zdało się jej — że przed chwilą było — jak na rynku w Oranach — on pijany i rozbestwiony — ją w błoto deptał, kutymi sołdackimi obcasami, piersi jej pruł — pięściami miażdżył, za włosy suwał po śmieciu i nawozie! Jeszcze ta kuchnia za czysta — jeszcze te psy za łaskawe!
Kałaur jednego psa za kark uchwycił, drugiemu kijem nogę przetrącił, Hipek się zerwał — rzucił się do drzwi — za nim puścił się Łyska.
— Trzymaj psa — drzwi zamknij! — wołał stary.
Hipek wypadł na podwórze, przesadził płot — posłyszał głos Magdy:
— Łyska — hycel, hycel! Bierz go! — i zajadłe ujadanie tuż za sobą. Dopadł klaczy, jeszcze poczuł na udzie zęby psa — wskoczył na siodło i jak nieprzytomny zmykał.
Kałaur tymczasem napadł na Magdę.
— Toćby go zajadły — nie wiele brakło — a ty stoisz i patrzysz jak na teatr i szczujesz jeszcze. Czyś zwaryowała... Skąd on się tu wziął? Czego chciał? Hołubisz go znowu?
— Widzieliście, jakem hołubiła — odparła, biorąc się do sprzątania. — Przyszedł na rachunek —