Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/122

Ta strona została przepisana.

dałam mu. Gadał, że prawo do mnie ma — pokazałam mu. Porachowaliśmy się — skończyli!
Stary stał jeszcze chwilę, spojrzał na książkę, którą czytała i rzekł:
— Ciotki niema?
— Wieczorami nigdy nie bywa.
— To co tu sama siedzisz i naftę palisz. Chodź do izby. Nie sługaś, byś się po kuchniach walała i draby cię napadały. Chodź, zgaś światło.
Udawał przed samym sobą, że czyni ustępstwo kwoli oszczędności. Magda nic nie odrzekła, poszła za nim do stancyi, usiadła na boku, czytała dalej mozolnie sylabizując.
Stary zapalił fajkę, u komina siedział i sumował.
— Jutro do Jenty trza wełnę zawieźć i zczesać — ozwał się. Weźmiesz ze sobą Sobolską do pomocy.
— Dobrze.
Znowu upłynęło długie milczenie. Stary się po izbie przeszedł, poprawił na kominie, wreszcie zagadnął:
— Dziecko śpi?
— Pewnie śpi.
— Nie słychać go nigdy.
— Rozumie, że musi być cicho. Jak nie śpi, to go Łyska zabawia, a tak psa zna, jak niańkę.
— Dobry pies. Gdzieś go dostała?
— Mój pan mi go podarował.
— Ten — ojciec małego?
— Tak.
— A on gdzie się podział?
— Za morze go mus powlókł, służba i bieda.
— A ciebie sponiewierał i rzucił!