Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/123

Ta strona została przepisana.

— Biedniejszy on odemnie! Ani poniewierał, ani rzucił. Nie płakałam ja przez niego, ale po nim. Da Bóg wróci — może sobie służyć pozwoli.
— Kto on taki. Jak się zwał?
— Dla mnie mój pan był i panem go zwałam.
— Jednaka waryacya w tobie zawsze siedzi! — mruknął niechętnie stary.
W parę dni potem przechodząc przez kuchnię, nie zastał Magdy — wyszła na chwilę do spiżarni, zawołana przez ciotkę, zostawiła dziecko na łasce Łyska — siedział przy niem i lizał po twarzy, a chłopak, rozbudzony, kudłaty łeb psa głaskał rączkami. Spojrzał stary i zatrzymał się, a wtem weszła Magdą z misą kapusty w ręku.
— Spadnie z ławki dziecko i rozbije głowę.
— Toć Łyska jest przy niem! — odparła spokojnie. — Nie da mu upaść, ani komu tknąć.
Wmięszała się panna Teofila.
— To jest osobliwość! Nie do uwierzenia. Ten pies ludzki ma rozum, a do dziecka przywiązany, że wprost komedya. Jak ona mu rzeknie: Łyska — masz Jaśka! to już krokiem nie ruszy, a niechby kto spróbował małego dotknąć...
— Ot, gadanie! — rzekł Kałaur i sięgnął do ławy. Pies spojrzał na niego i zawarczał, a gdy to nie pomogło, i stary dotknął dziecka, rzucił mu się do piersi ze wściekłem ujadaniem.
— A widzi brat! Toć mnie lepiej zna, a także nie da dostąpić. A żeby trzy dni nie jadł, to nie weźmie strawy od nikogo, tylko od niej. Nie widziałam w życiu takiego psa. Hipek zaprzysiągł, że go zastrzeli, albo struje. Szkoda będzie sobaki.
— Hipek! — huknął Kałaur. — A jakież on