Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/125

Ta strona została przepisana.

moczek porządnie zwinięty. Wydobył go i rozwinął. Poznał łachmany, w których przyszła Magda — połatane i uprane, a w nich okręconą w szmatę ceratową torbeczkę. Zaciekawiony otworzył ją — była pełna papierów, listów, dokumentów i gazet. Pierwsza co mu wpadła w ręce, była w czerwony papier oprawna książeczka, na której wyczytał „Dominium Orany — książka służbowa leśniczego Wiktora Szczepańskiego“, niżej data z przed sześciu lat. Pomyślał chwilę stary, potem szmaty napowrót zgarnął i do beczki włożył, a papiery wsunął za kożuch — świronek zamknął i wrócił do domu.
Wbrew zwyczajom domowym, przez parę nocy, długo świeciła lampa w stancyi Kałaura, a pewnego wieczora, gdy był sam z Magdą, rzekł stary:
— Toś ty służyła u Szczepańskiego Wiktora, leśniczego w Oranach.
Skamieniała, pobladła, ledwie wyjąkała:
— Kto wam mówił?
— Wiem! To on ojciec małego?
Milczała już, przerażona, bez tchu.
— Słuchaj. Prawdę mi powiedz! Okradłaś go i uciekłaś.
— Jego — okraść? ja? Toćbym z ołtarza prędzej wzięła. — Zełgał ów, co wam mówił.
— No, to jakimże sposobem są u ciebie jego papiery?
Porwała się z miejsca.
— A wyście je wzięli z mojej skrytki. Jakeście śmieli ruszyć — możeście i czytali! o Jezu!
— Ty mi tu do oczu nie skacz, ale odpowiadaj! Dlaczego są u ciebie!