Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/134

Ta strona została przepisana.

Kałaur podumał trochę i rzekł:
— Nie płacz — co to pomoże. Jużci ja go nie porzucę! Nieszczęsny jest — nie łajdak. Chciałem się przekonać — teraz wiem! Ty nikomu nic nie gadaj — gdziem był i po co.
Przestroga była zbyteczna. Magda tylko Łysce powiedziała: żyje nasz pan — do ludzi nie miała zaufania — schodziła im z drogi — kryła przed nimi dziecko i swoje myśli.
Tylko im bliżej wiosny, tem ją dręczyła coraz srożej tęsknota za pustką Wieszańca. Kusił ją wiatr bujny, lecący z dalekich przestrzeni — i ptaszę sznury — hejnały powrotne, i dręczyło ją zajęcie monotonne — w błocie podwórka, i plotki kumoszek, i spory o drób i prosięta, i zaczepki mężczyzn, spotykanych na drodze i gderliwe namowy ciotki.
Ta ją gwałtem pchała między ludzi, rezonując z bezmyślnem okrucieństwem:
— Co ci się zdaje! Skromności nie udawaj! Śmiech ludzki tylko. Sroma się, jakby panienka. Do karczmy boi się wstąpić — oczy spuszcza! Tfu — jest komu świat gubić. Kogo ty myślisz oszukać! Palcami cię każdy wytyka — i drwi! Myślałby kto — królewna, na królewicza czeka. Kazika byś w rękę pocałowała i poszła za niego, kiedy raczy orać. Obrazy Boskiej i wstydu byłby raz koniec.
Magda słuchała zwykle w milczeniu, aż kiedyś rozjątrzona, wybuchnęła:
— Jaż tu nie wieczna! Pójdę ludziom z oczu i ciotce zawadzać nie będę. Nie tyle mi świata — co tutaj — ani wytrzymam długo.
Zastanowiło to pannę Teofilę — wnet po-