Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/137

Ta strona została przepisana.

— Łapaj, trzymaj! — wrzasnął Hipek.
Rzuciło się za nią kilku, gonili, nawołując jak na obławie, ale im gdzieś w ciemności przepadła, tylko zaalarmowali zatścianki, opowiadając, że z Magdą hulali, aż ich policyant rozpędził.
Magda na przełaj — łąkami, rowami, po błocie, dotarła bez tchu do domu. Nie było nikogo w kuchni — upadła na ławkę, odetchnęła, a potem siedziała zgarbiona — z głową w dłoniach, rozmyślając ponuro.
Słychać było w domu stuk siekiery Kałaura, panna Teofila uwolniła się na całą noc do sąsiadki położnicy.
O ósmej, jak zwykle, Magda podała ojcu wieczerzą — sama nic nie jadła, i pocałowawszy go w ręką, odeszła. Nie zastanowiło Kałaura, że wzięła klucz od swironka, bo często tam chodziła po słoniną — odniosła go też po chwili, jeszcze raz ucałowała jego ręce — usłała mu posłanie — i wróciła do kuchni.
Tam — zdjęła codzienną odzież — włożyła na się łachmany, w których przyszła — w płachtę upakowała parę koszul, kawał chleba, papiery Szczepańskiego — stary modlitewnik domowy, w którym chowała metryką Jaśka, w zanadrze schowała pięć złotych, które jej był dał ojciee — ozuła postoły na nogi, zarzuciła płachtę na plecy, na ręce wzięła dziecko śpiące, otuliła je chustą.
Łyska wodził za nią oczami, obwąchał odzież, strzepnął się, przeciągnął i usiadł u drzwi sieni — czekając — gotów do drogi. Potem, jakby sobie coś przypomniał, dojadł swą strawę w misie i zapiszczał radośnie.