Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/142

Ta strona została skorygowana.

a Magda zmęczona, nie bardzo nalegała, widząc, z jaką starannością je piastuje.
Szły do rana, spoczęły trochę przy drodze i szły do południa. Wsie i domostwa wymijała widocznie stara — szły ścieżkami, miedzami, łąkami czasem zupełnie bez drogi, aż dotarły do lasów grzązkich, przeciętych wielką ilością błót, strumieni, wśród których na pamięć oryentowała się baba, wynajdując to kładkę, to zwalony pień, to przesmyk prawie suchy. Lasy brzmiały od toków cietrzewi i szumu różnego ptactwa, potem grunt się podniósł, stary bór się skończył, rozesłał się zagajnik bardzo gęsty, podszyty wrzosowiskiem rudem, i oto nagle w tej gęstwinie ukazała się czarna, nizka buda, parę starych sosen, doły czarne, szkielet rozwalonej smolarni i rozrzucone wokoło tej polany kilkanaście szarych pni z pszczołami, pokrytych szmatami brzozowej kory.
— Sława Bogu! Doszli! — rzekła baba.
Rozejrzała się bacznie wokoło i dodała;
— Nikt nie był, niczego nie czepił.
Poszła do budy. Drzwi były bez kłódki, tylko skobel okręcony jakąś ciemną nicią i zatknięty kością — podobnież obmotane były dwa malutkie okienka o jednej szybce.
Baba zerwała nitkę i weszły do środka.
Jedna izba była — z wielkim piecem pośrodku, z ławami wokoło ścian. Chłód i wilgoć objęła dreszczem — pleśń i stęchlizna dławiła.
Baba przedewszyslkiem zdjęła z żerdzi dwie owcze skórki, otuliła w nie dziecko i ułożyła na ławie, Magda bez rozkazu poczęła napychać w piec gałęzi — i spytała baby o zapałki.