chodzić o parę wiorst, i nosić ją na plecach w płachcie, przytem przyszły parodniowe szarugi i słoty.
Ale po tygodniu błysnęło słońce, i wiatr powiat południowy, i zapachniały nabrzękłe brzozowe pąki, i zabielały zarośla od pierwszego kwiecia — i z szarych pni wyległy raz pierwszy szare ćmy pszczół na wiosenny oblot.
Baba uzbrojona w próchno tlące — obejrzała wszystkie ule, Magda rąbała dzień cały drwa i układała z nich porządny stos.
— Poco tyle! — jęła ją stara gderać.
— Zapas nie szkodzi. Przyjdzie inna robota, nie będzie czasu o opale myśleć.
— Robota! Poco robić! — ruszyła ramionami baba.
— Jakże żyć bez roboty. Toć jeść trzeba!
— Uzbierałam sporo na zimę. Jak sakwy się wypróżnią — przyniosę co trzeba — albo i ludzie sami do mnie przyniosą. Oj, nie głupia ja już harować — ludzie nauczyli inaczej żyć.
Zaśmiała się dziwnie, i Magda raz pierwszy zauważyła, jakie miała zacięte, złe usta, jakie kolące, zimne spojrzenie i jakiś niewytłómaczony lęk ją ogarnął.
Nieśmiało zauważyła:
— Nie godzi mi się młodej wam ciężarem być. Jeśli zostanę, to choć kęs tej dobrej ziemi za smolarnią skopię — posadzę trochę kartofli — zasieję nieco lnu. Próżnować nie potrafię — raczej do ludzi na służbę pójdę — za chleb tylko.
— Już ci nie bronię robić ani sadzić. Kartofli i lnu przyniosę! Wiadomo, troje nas teraz. Ja też myślę — że dla dziecka mleko będzie potrzebne — o krowę trzeba się będzie postarać.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/144
Ta strona została przepisana.