Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/148

Ta strona została przepisana.

Gadała ci pewnie ta drzewerycha, co tu była — że ja mór na ludzi nasyłam — i czartu służę. Mór oni sami sobie czynią, bo durne są — a czarta niema na świecie — coby tu robił, kiedy ludzie od niego gorsi. Nie u niego — a u nich ja w nauce byłam — dlategom Złydnia. Deptali mnie — póki się nie lękali. Kąsali, jakem dobra była — niechże teraz skomlą!
Zakończyła niewyrnźnem mruczeniem, i siedziała — długo ponura, zacięta, przetrawiając jakieś ciężkie pamiątki, aż Magda rzekła:
— Zostawcie dumki gorzkie — a jeśli umiecie, poratujcie dziecko onej kobiecie. Matka on!
— Niech poskomli! — zamruczała baba mścłwie! — Chciałam u niej dla Jaśka mleka kupić — nie dała — zełgała, że niema. Ja pamiętna!
Nazajutrz o świcie poszła. Nie było jej trzy dni — wróciła — z krową. Bydlę było zdrożone, chude i małe — ale uradowała się okrutnie Magda Jasiek miał mleko — ona zajęcie. W ruinie smolarni urządziła obórkę, a bojąc się, żeby krowa nie zginęła w borze, karmiła ją z rąk, daleko chodząc po trawy i chwasty.
W wyprawach tych nikogo nie spotykała, bo dworskie grunta szeroko sięgały i moczarami wielkiemi były od siół odcięte. Zakątek to był wymarzony dla jej życia i doli. — Bytowała w nim jak w Wieszańcu, silniejsza jeszcze baby opieką, spokojniejsza o los swój — patrząca w przyszłość niefrasobliwie.
Latem — gniazdo to ludzkie utaiło się zcałe w gąszczu młodych zagajów — wokoło budy zioła leśne porosły pod strzechę, brzozy warkoczami okryły