Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/15

Ta strona została przepisana.

W areszcie policyjnym przeleżał Szczepański aż do następnego południa. Wtedy dopiero zdołano go się dobudzić. Usiadł na pryczy, szklannemi oczami rozejrzał się wokoło, i nagle oprzytomniał. Nad nim stał znajomy uradnik.
— Co ja zrobiłem? pobiłem kogoś?
— Oj gorzej. Jasiński nie żyje. Zdurzeli wy, tak się napijać do bezpamięci. Jego i was zakopią.
— Jasińskiego zabiłem?
— Nie pamiętacie?
Zapytany powoli głową potrząsnął. Nie zapierał się, nie bronił, patrzył w jeden punkt, na kraty okna i trząsł się jak w febrze. Zęby mu szczękały, na czoło wystąpił pot.
Był to człowiek trzydziestoletni, suchy, szczupły, średniego wzrostu. Rysy miał ostre, oczy głęboko osadzone, ciemne włosy na skroniach już siwe. Wyraz twarzy miał coś w sobie z wilczej dzikości i ponurości, i nie uprzedzał dodatnio.
— No, kiedyście wytrzeźwieli, to ruszajmy! — rzekł uradnik.
— Dokąd?
— Sędzia śledczy rano przyjechał! Nagrzeliście dobrze ludzi! No — marsz!
— Poco śledztwo? Zabiłem, no to zabiłem! — zamruczał, powstając. — Mnie coś tak źle, jakbym skonać miał.
— Na dworze mróz ocuci do reszty.
Wyszli na podwórze. Szczepański zataczał się i potykał, blady był, i dyszał ciężko. Uradnik go trochę prowadził, trochę popychał, i tak go zawiódł do dużej izby, gdzie przy stole siedział sędzia śled-