dam, bo niema czem żywić, ale od lnu żadna baba nie odejdzie — to wiadomo!
Magda wyniosła mleko i chleb, stawiając na ławce, czystem płótnem zasłanej. Pan pił wprost z dzbanka, rozpytywał babę o pszczoły — i rad, uśmiechem podziękował, gdy Magda przyniosła dla zmęczonego wyżła misę mleka z chlebem.
— Tu blizko cietrzewi nie spotykacie? — spytał.
— W łogu, het, codzień żerują trzy stada, w jagodnikach! — odparła Magda.
— Jest sztuk trzydzieści.
— Doprawdy — a ja ledwie od rana jedno stado spotkałem. Dawnoście te widzieli?
— Dziś rano — i codzień.
— Hm — to może ja tu u was zanocuję, a jutro po rosie tamtędy pójdę. Zaprowadzicie mnie, młodyco.
— To może pan i kozy chce zobaczyć. Jest pięć sztuk w gromadce. Dwie stare, kozioł, i małych troje.
— Oho — to wy lepiej od gajowego zwierzynę znacie.
I kozy obiecujecie pokazać? Cóż one — na sznurku?
Zaśmiała się Magda.
— Na sól przyhołubiłam.
— Skądże to umiecie robić?
Kobieta poczerwieniała.
— Mój leśniczym był, i zwierza miłował! — odparła.
W borze żylim — borowe ludzie!
— Kiedyż on wróci? Wy nie tutejsi?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/151
Ta strona została przepisana.