Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/152

Ta strona została przepisana.

— Z daleka.
— Chłopi? Z gospodarstwa?
— Szlachta. Bez roli.
— Jak wróci — niech się do mnie zgłosi. Dla kóz lizawki robi — snać amator zwierzyny. Takiegom rad mieć.
Baba przyniosła plaster miodu na misie.
— Jasiek śpi w trawie, muchy go tną. Zabierz go do izby — a potem dla pana wyściel na strychu posłanie, i wieczerzę uwarz — komenderowała.
— Wygodę macie, Symonicho — z waszej rekrutki.
— Co tam, panoczku, wygoda. Miała ja w życiu sługi i najmity, a teraz ze strachu każdy Złydni słucha. Ale to ja sobie dziw wtedy na drodze spotkała. Szła nędzna i bosa, po grudzie wiosennej — głód do karczmy ją zapędził. Za służbą szła, taka sama na świecie, bez rodu, bez męża, cudza, nieznana. Przyszła ze mną. Dziwuję się. Młoda, gładka, a od ludzi ucieka, jak ta pszczoła pracuje — a jak ryba milczy. Powiedzą ludzie, takie czartowskie Złydnia ma szczęście. Nigdym ja od niej nie posłyszała lisznego słowa, nigdy mi nawet babo nie rzekła — ino matko. I takież dziecko osobliwe; żeby kiedy zapłakało, żeby w nocy się odezwało, żeby się czego napierało. Ani chybi w borze tylko takie ludzie ciche i takie dzieci się lęgną. To panie nie wygoda — a dola moja dobra stanie na starość. Już mi gdzieś i zawziętość ginie — z tą moją siemią żyjąc.
Magda szła ku nim z dzieckiem, przystanęła i rzekła:
— Co każecie, matko, zwarzyć na wieczerzę