Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/163

Ta strona została przepisana.

wszystko. Po nie tylko przyszedł — nie po nią. Ni słowa dobrego rzekł, ni spojrzał poczciwie.
Bo i czemże mu była. Sługą, ze śmieci ulicznych podjętą — kochanką wziętą z litości.
Toć i ona mu słowa nie rzeknie, jakżeby śmiała.
Nie miał ci dla niej żadnych obowiązków — ulicznicą była, nie krzywdził i nie pohańbił; — gdy go wzięto, zostawił jej wszystko swe dobro za służbę.
I nie miała ona żadnych praw do niego — ino swe miłowanie — a on o nie nie prosił, ani go chciał.
O futrynę okna łokciami się wsparła i głowę na nich złożyła. Dusza ją bolała okrutnie, że aż o Jaśku zapomniała na tę chwilę, jakby sama była na świecie, taki ją żal zmógł.
Do kuchni ktoś wszedł.
— Magdo! — zawołał na nią.
Zerwała się, przemogła.
— Jestem, panie!
Wszedł, u okna stanął, chwilę milczeli.
— Dziękuję ci za ten przyodziewek, ale go niewezmę. Nie trza mi — rzekł wreszcie.
— Nie mówcie, że nie trzeba, boście w łachmanach. Mówcie, że nie chcecie mojej dla was roboty. Nie kupowałam. Len siałam i przędłam dla was — za siemię, wełnę dostałam — i wytkałam dla was. Zaniosłam do turmy, byście mieli już na progu czyste szatki i koszulę białą. Alem was już w turmie nie zastała — więc tu przyniosłam. Nie chcecie, wola wasza.
Głos jej drżał i łamał się — aleć nie będzie się narzucać. Sięgnęła w zanadrze i dobyła papiery.