Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/164

Ta strona została przepisana.

— To wasze. Weźcie! Jużci waszego nic więcej nie mam.
Wyciągnął dłoń, wziął zwitek, i spytał jakimś nie swoim głosem:
— Mojego nic więcej nie masz? Nic?
Spojrzała nań.
— Nie, panie. Bielak zagrabił wszystko. Tylko trochę bielizny i buty odkradłam — tom schowała w Wieszańcu — w owej chacie przy młynie — wiecie — gdziem się ukryła. To z wiosną, w czasie powodzi wilgoć zepsuła. A pieniądze wasze Markowi rybakowi oddałam — a on dwór podpalił — na zsyłkę poszedł — przepadło. Sobiem nic nie ostawiła — nie — wierzcie mi, że prawdę mówię.
— Za kogo ty mnie masz? Wierzę ci, i nie oto się pytam. Tyś mi tyle uczyniła, że ci się niczem odpłacić nie mogę — i podziękować nie umiem. Mojego więcej nic nie masz — no to i koniec. Myślałem... — urwał i spojrzał na nią. — Myślałem, że żal masz do mnie, i jam ci dłużny. Nie — tom wolny. Jutro już stąd pójdę.
— Pomsty na Bielaku dochodzić?
— Na wszystkich. Zczeznąć w hańbie, ale z nimi!
Zawyło w jego głosie całe piekło. Potem znowu na nią spojrzał, i dodał ponuro:
— Zeby nie oni, i tybyś może wróciła do ojca odemnie — bez dziecka. Nie dałbym ci wrócić na zabawkę pierwszemu lepszemu. Czyje to dziecko?
Kobieta milczała. Krew jej uderzyła do twarzy — potem bladość. Nic nie rzekła.
— Nie chcesz mówić, bo i słusznie. Poco się pytam — rzekł łagodnie. — Radbym co uczynić, za