Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/168

Ta strona została przepisana.

— Chcecie wy, Feliks Kałaur, o łaskę obcego prosić, by waszą rozpustną córką brał? Taka ci w was hambicya!
— Tedy wróć do domu!
— Żeby mnie draby napadły bezkarnie w szynku!
— Więc co robić? — szepnął stary.
— Milczeć, tatku. On dzisiaj odejść chce, i obiecał mi wstąpić po drodze do mnie. Dajcie wóz i siądźcie z nami. Zawiodę was do siebie. To mil ośm stąd. Bądąędo was przychodzić, ile razy zechcecie — i wy do mnie przyjeżdżać. Ale jak mu słowo powiecie, to już mnie nie ujrzycie więcej.
Stary się zerwał i poczerwieniał złością, ale mu do rąk przypadła — poczęła błagać.
— Tatusiu — nie może być inaczej. Miejcie zastanowienie — nie czyńcie nieszczęścia. Już we mnie łez niema — ale i nie zmienie duszy. Na dolę się zdajcie — nie odrobić. Zlitujcie się — milczcie!
W tej chwili do kuchni wszedł Szczepański, już w nowej odzieży, zmieniony tem i jakby odmłodzony, bo i zarost przystrzygł, że go ledwie Kałaur poznał.
— Ubyło wam dziesięć lat! — rzekł. — Co to mi Magda prawi, że dziś już odejść chcecie. Zostańcie jeszcze, pomożecie siewy skończyć.
— Pilno mi. Nie wielka ze mnie wam wysługa, a i kompania nie zaszczytna. Trzeba iść swoje sprawy kończyć. Daj wam Boże wszystko dobre, z serca wam dziękują za gościną.
— Dobrego już niema na mojej drodze. Magda też odchodzi, szalona. Idźcie zresztą wszyscy do siebie, kiedyście tacy.