Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/169

Ta strona została przepisana.

Zaklął i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, bo czuł, że nie zmilczy, gdy zostanie.
Obszedł gumno, złajał służbę, psy kijem od siebie odpędził — wreszcie kazał parobkowi wasąg nasmarować, klaczy dać podwójny obrok, wóz koniczyną wypchać, siedzenie usłać — i wrócił do domu.
— Jak mi do reszty zmierznie, podpalę folwark i na żebry pójdę. Po co mi pracować! — myślał.
Przy śniadaniu nie otworzył ust i nie patrzał na nich. Mało co wszyscy tknęli jadła i posiłek ten na stypę wyglądał. Zaraz też stary znowu wyszedł do sąsiada — z prośbą o nadzór nad folwarkiem przez parę dni.
— Magda na parę godzin wpadła — służy na Wołyniu — trzeba ją odwieźć! — tłumaczył — a i krewniak żoniny do domu się chce dowiedzieć, to i jego zarazem podwiozę.
Sąsiad mocno się zaciekawił, chciał rozpytywać, ale Kałaur byle czem go zbył, obiecując za powrotem na gawędę przyjść — i tak się rozstali.
A tymczasem Magda sam a zostawszy ze Szczepańskim, rzekła nieśmiało:
— Jeszczem ja jednego grzechu wam nie wyznała, aleć muszę, choć wiem, że srodze was rozgniewam.
— Mówże. Za nic się na ciebie nie rozgniewam.
— Jakem wtedy od ojca wyszła i do owej baby przystała — rzekłam, żem rekrutka — mąż w wojsku. Ot złe mnie skusiło skłamać i potem nie zmogłam się odwołać, i tak się zostało. Darujcie, na ten moment co tam będziecie, zważać na gadanie baby — niech wam to nie ubliża.