Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/170

Ta strona została przepisana.

— Co? Będzie mnie miała za twego męża. W czemże mnie ujma. Dajże pokój!
— Wiecie, com jest. Znaliście Pokotynkę.
— Czym cię kiedy tak nazwał? Zapomniałaś ty znać mnie całkiem.
Pod dworkiem zaturkotało i wszedł Kałaur.
— Pilno wam odemnie, no to jazda! — rzekł ponuro. — Co ma być niech będzie. Zbierajcie się.
Począł się do drogi sposobić, mruczał i stękał — otwierał kuferki — coś w kobiałkę pakował — wreszcie zawoła na Magdę.
— A gdzieżto popasać będziemy? — Wzięłaś co do zjedzenia? A tam — nic ci nie brak. Idź do świnorka nabierz czego chcesz. Toć nie pojadę do wnuka z gołemi rękami. Skaranie boskie na mnie! Toć wasze tu wszystko — bierz!
— Tatusiu, was ino nam brak. Wszystko mamy, zobaczycie. Strawy na popas wzięłam, a więcej nic nie trzeba.
Stary spojrzał na Szczepańskiego, zawahał się i wybuchnął:
— A wy tak — z kijem ruszacie tylko na owe sprawy wasze. Myślicie mi łaskę czynić, darmoście u mnie pracowali — co?
Szczepański poczerwieniał.
— Nie darmo. Nazwaliście rmnie krewniakiem, traktowaliście jak syna — zbrodniarza. — Nie ubliżycie teraz kilku rublami. Odchodzę w tej nazwie krewniaka.
Starvy popatrzył nań i zmiękł.
— Boście krewniak — zamruczał i głową desperacko pokręcił, ale milczął — jak Magda chciała.
Gdy siadali na wóz rzekł: