Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/173

Ta strona została przepisana.

Szczepański był bardzo blady, oczu z dziecka nie spuszczał, potem pochylił się doń bez słowa i wgłowę pocałował. A chłopak spostrzegł wreszcie Łyskę i rzekł:
— Że też on pana nie kąsa i nie szczeka. Dlaczego, mamo?
— Bo rozumniejszy od ciebie — odparła. — Dlaczegoś pana w rękę nie pocałował?
— O — zapomniałem! — zawołał żywo i pogarnął się serdecznie do rąk Szczepańskiego, i znowu do matki się zwrócił i przytulił. — Chodźcie prędzej. Zobaczycie króliki. Dwoje białych — i czerwone mają oczy.
— Poczekaj. Jeszcze jeden pan przyjedzie.
— Z koniem! O! to ja na konia siądę! Gdzie ten pan? Taki jak ten?
— Zobaczysz. Tamtego też w rękę pocałuj. Ot — idź przodem z Łyską — spotkamy go w gąszczu.
— Ale — tom ja i Łyski nie przywitał. I on jeszcze królików nie widział tych, małych.
I rzucił się psa obejmować, pieścić, a zwierzę lizało go po twarzy, witało po swojemu, aż obadwa wpadli w okropną uciechę i popędzili naprzód. A tuż wynurzył się łeb siwej i rozległ się głos Kałaura:
— Jasiek!
I już był chłopak w objęciach starego.
Ale się wydzierał do konia, nieprzytomny z tego mnóstwa wrażeń.
— Pojadę na prawdziwym koniu. Niech mnie pan wsadzi — nie spadnę. Koń się nie będzie na mnie gniewać!
Kałaur wsadził go na grzbiet siwej, ramieniem przytrzymywał, a twarz miał rozpromienioną, i tak