Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/174

Ta strona została przepisana.

szli i jechali, aż ścieżka wbiegła na polanę szeroką i ujrzeli przed sobą gniazdo Magdy.
Dobrze było ukryte, od ludzi dalekie — i niepodobne już do owej pustki z przed pięciu lat.
Chata była osadzona malwami i pnącą fasolą — otoczona ogrodem — zamiast ruin smolarni była porządna obórka, tylko szare pnie z pszczołami były te same, i jak stróże otaczały osadę i Złydnia nic się nie zmieniła — tylko nauczyła się uśmiechać.
Na progu ich spotkała, ciekawie oglądając przybyszów i z prostotą mówiąc, co czuła.
— Wy, gospodarzu, pewnie tatko Magdusin. Oj jeszcze proste plecy macie — żyjcie sto lat — żeby my jeszcze na Jaśkowem weselu chulali. Witajcie — na chleb i sól prosim. Miodu dziś pełna komora — nam starym chleb i sól, a im młodym miód. „Człowiek“ Magdusin — też niczego — ino czarny i suchy jak ziemia. Lepiej ja wam mołodycy dopilnowała — jak was żołnierka. Nu — bór wam krasę wróci. Kobieta odchucha miłowaniem!
Magda zdjęła prędko Jaśka z klaczy i, by nie słyszeć, odprowadziła wóz pod obórkę.
Dzieciak za nią pobiegł, a mężczyzn wprowadziła baba do izby, gwarząc i krzątając się.
Izb było już dwie, sień i komora, wszystko bielone, czyste — pachnące ulem pszczelim.
Kałaur począł rozpytywać babę o okolicę, o dwór, o drogi — o ludzi — o ich byt, zajął ją, że nie zwróciła uwagi na Szczepańskiego, który słowa nie wymówił, i usiadłszy swoim zwyczajem w kącie — co raz to na drzwi spozierał.
Po chwili rozległ się tupot bosych nóg, po-