Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/177

Ta strona została przepisana.

pstrej i długouchej, tak oswojonej, że mu się do rąk wspinały.
Szczepański usiadł na progu, a malec mu dał na kolana owe cztery najmniejsze, a za nimi usiadł Łyska i obwąchiwał dobrodusznie zwierzątka.
I tak bawili się we troje — jak dzieci.
Potem Jasiek poprowadził Szczepańskiego po całej osadzie. Pokazał mu krowę, i grzędy warzywa, i huśtawkę swoją na dębie, w krzakach gniazda, skąd pisklęta już wyfrunęły, i opowiadał swe uciechy i zajęcia, i wędrówki z matką do koszów rybnych, o sarnach, jak się ich nie bały — i o masie jagód latem. Szczepański dawał się prowadzić, słuchał, pytał, aż wreszcie Jasiek harmonikę mu dał znowu i rzekł:
— Tatku, zagrajcie tu — nie w izbie. Bo widzicie z izby to ani króliki nie słyszą, ani krowa, ani drzewa — tu wszyscy się ucieszą. Pewnie i sarny posłyszą. Grajcie głośno, głośno.
Usiedli u studni — i szło granie — „dla wszystkich“, aż we drzwiach baba stanęła, wołając na wieczerzę.
Wieczór bo już zapadł, pogodny ale chłodny. Poszli ku chacie — gdzie już stół był zastawiony — i rozchodził się zapach świeżego chleba, miodu i palonego z korzeniami „krupniku“.
Stała pękata flaszka tego napitku wśród mis jedzenia, a nad stołem paliła się lampa — oświetlając ich dostatnio i ściany białe — obrazami obwieszone.
Baba usadowiła Kałaura na najwyższem miejscu w rogu — i obejrzała się na wchodzących.