Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/18

Ta strona została przepisana.

— Nie! Bielak w rok po mnie tu przybył.
— A jakież z tym były wasze stosunki?
— Spełniałem jako podwładny rozkazy.
— Bywaliście u niego często w domu? Byliście w zażyłości widocznie?
— Nie! — żywo zaprzeczył. — Bywałem na sesyi co tydzień, za interesem, o ile było potrzeba.
— Dlaczegóż zostaliście wczoraj — na kartach?
— Nie wiem. Zapewne, żeby zginąć! — odparł głucho.
— Więc nie zaprzeczacie czynu zabójstwa?
— Nie! Kastet mój — miałem go w kieszeni. — Cały dzień wczorajszy — byłem na czczo — w lesie — tropiąc kłusownika. Wstąpiłem do Mejłacha o zmroku — i piłem! Przy kartach piłem znowu — i nic nie pamiętam. Bielak przy tem był, on wie — co było — ja nic nie pamiętam! — Przesunął ręką po oczach i twarzy — i dodał: — Mogłem zabić. Stało się. Przepadłem.
Opuścił ramiona, oczy wbił w ziemię, i czekał z biernością zwierzęcą, gdzie go pchną, czem go uderzą.
— Na ten raz dosyć! — rzekł sędzia. — Odczytać protokół! — rozkazał pisarzowi.
Rozpoczęło się monotonne, szybkie czytanie. Winowajca nie zdawał się słyszeć. Byli w połowie, gdy turkot się rozległ pod gankiem, po chwili wszedł „stanowy“ zasapany i gniewny.
— Nie znalazłem żadnych papierów. Zapewne ta wykradła, lub schowała, ta suka, ta ścierka, to bydlę!
W ślad za nim uradnik wepchnął do izby kobietę. Jednym panterzym skokiem rzuciła się do