niezwykłego, i podczas, gdy starzy rozochoceni krupnikiem bajali o dawnych czasach, a Magda krzątała się, zmywając statki, ścieląc posłania, sprzątając stół, dzieciak na rękach Szczepańskiego spał już — mocno, uśmiechając się do swych marzeń.
Wreszcie Kałaur przypomniał sobie, że klaczy nie napoił, baba, że jej patoka może wierzchem niecek się przelała, i wyszli oboje.
— Magdo! — zawołał Szczepański.
Podniosła głowę od roboty i zbliżyła się.
— Zasnął. Oj wybaczcie, nie uważałam, jako wam cięży.
Sięgnęła po dziecko, ale on się nie ruszał i rzekł, patrząc bystro na nią.
— Magdo — mój jest?
— Czyjżeby — panie! — wyrwało się jej z duszy, że sama nie wiedziała jak rzekła, i przeraraziła się, i patrzała ze zgrozą — jak to przyjmie.
A on milczał, oczami dziecko ogarnął, pochylił się, ucałował i podał jej.
— Ułoż go powoli, by się nie rozbudził! — szepnął i wyszedł z izby.
Kałaur wrócił i począł się do spoczynku zbierać, baba poszła do alkierza — w chacie uczyniło się cicho, tylko rozlegał się szept odmawianych pacierzy i świerszczów monotonne cykanie, Magda krzątała się w sieni, dygocąc ze strachu — co uczyniła, nie pojmując jak śmiała wyznać.
Szczepański nie wrócił, pewnie z racyi jej bezczelności takiej — teraz ze sobą bojował, męczył się — przeklinał jeszcze bardziej dolę. Teraz jej trzeba za nim iść, do nóg się rzucić, przeprosić, wyłożyć —
Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/180
Ta strona została przepisana.