Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/183

Ta strona została przepisana.

Wzięliście mi córkę — a ona was nie przeklina — nie godzi się i mnie. Co nam powiecie — z chaty nie wyjdzie — bo ta chata — waszego syna chata — a wy w niej — syn.
Szczepański bez słowa pochylił się, i kolana starego objął, a ten go za głowę uścisnął.
Słońce wyjrzało z za gąszczów — w chacie ruch się uczynił, i dym buchnął z komina, i Magda wyszła ze skopkiem do doju, a za nią Jasiek dreptał, a ujrzawszy gości u studni, do nich poskoczył.
— Magda! — zawołał Kałaur. — Żywo nam śniadanie szykuj, i sama się ogarnij, bo z południa do dom pojedziemy.
— Hospody! — wrzasnęła baba, słuchająca w progu. — Wszyscy się zabieracie. Jakż ja się ostanę. Toć pan przykazał, żeby Magdusin „człowiek“ jak tylko wróci, do dworu się stawił — służba na niego czeka. Dosyta było wołokity — a jaby rada na piecu siedzieć i bajki gadać, a nie straszyć głupi naród po siołach. Magduś, doniu, rzucisz ty tak babę!
— Nie rzucę, matko, ino na dni parę z nimi pójdę — taj wrócę już na wiek do was.
— Jaśko ze mną ostanie?
— Ostanie, matko. Będę do was wracać jako ptak. Nie trapcie się!
Uspokoiła się nieco baba, ale gdy mężczyźni przyszli na śniadanie, napadła na Szczepańskiego.
— Jużci ja czuję, że insze dumki macie. Ciągnie was kędyś — może do miasta ludnego, do białego chleba i skrzypek w gospodzie. Porzućcie — nie godzi się. — Ostańcie tutaj.
— I u mnie jest dach i chleb dla nich! — mrukną Kałaur.