Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/185

Ta strona została przepisana.

kazać, i wnet w gąszczu przepadli, i pod wieczór się miało, gdy wrócili, obładowani różną zdobyczą.
Znaleźli w koszu, w ruczaju sporego szczupaka i grzybów pełne kapelusze przynieśli, a dzieciak umorusany był sokiem jerzyn i tak zmęczony, że go Szczepański na rękach przyniósł sennego, i ledwie się do matki uśmiechnął, i już powieki opadły, i zaczął coś mówić o harmonice i nie skończył. Magda go rozebrała i ułożyła na noc, a następnie podała Szczepańskiemu obiad. Parę łyżek przełknął i przestał.
— Nie smakuje wam, panie! — szepnęła nieśmiało. — Może do czego ochotę macie lepszą — powiedzcie.
— Nie głodnym — odparł, opierając głowę o ścianę.
Izba już mroczna była, dzień się kończył, Kałaur poszedł do klaczy, Magda do krowy — o Jaśkowych królikach przypomniał Szczepański i zaniósł im liści, a potem wrócił i czekał, siedząc na ławie, aż tamci się zbiorą — mówić im miał, co całe życie w sobie taił, jak kamień ciężkie, jak nieuleczalną chorobę rozpaczne.
Wrócili i, spojrzawszy nań, zrozumieli co z nim się dzieje i każde, jak umiało, starało się mu pokazać, jako im drogi jest.
Magda podała mu tytoń, Kałaur zagadał o borze — ale on, już zdecydowany, nie zwlekał i rzekł:
— Dziś trzeba skończyć. Już mi dość męki. Trza wszystko rzec. Myślałem, że moja tylko będzie hańba, nikt się nie dowie, ani z moją dolą się nie połączy. Panie Kałaur, ukrzywdziłem Magę, zmarnowałem jej życie, na wasze nazwisko rzuciłem wstyd. Niczem wynagrodzić nie mogę — ani nazwiskiem,