Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/188

Ta strona została przepisana.

ją straci, wspomina żałośnie, a słodko — a moja klątwą żywota mi jest i katem. Nie wiecie jeszcze wszystkiego. Miałem wtedy szesnaście lat, ojciec był ogólnie szanowany, zamożny — dom nasz gromadził najlepsze towarzystwo. Chowany byłem w wygodach i dostatku, uczyłem się dobrze, miałem przed sobą drogą odkrytą do wysokiego stanowiska, fundusz — imię nieskalane.
I tego dnia wróciłem do domu, i już nic nie zostało. Byłem oddany na pastwę ludzi — na zatracenie, na wstyd — rękami matki rodzonej oddany. Trup ojca walał się po sądowych stołach, życie domowe roztrząsła gawiedź, nazwisko zapisano w kryminalnej kronice, opiętnowanej podwójnym ohydnym mordem i samobójstwem, na fundusz wreszcie zwaliła się ćma kruków lichwiarzy — z wekslami ojca, sfałszowanemi tak niezdarnie, że nikt w nie nie wierzył, ale i nikt nie zaprotestował — i oto po dniach niewielu, gdym oprzytomniał — byłem jak ten szkielet z mrowiska dobyty — albo jak upiór — postrach dla ludzi — dla siebie samego ohyda!
Chciałem się zabić, ale gdym pomyślał, że z nią się spotkam na tamtym świecie — wolałem żyć.
I odtąd życie moje stało się bezustanną ucieczką przed ludźmi, przed sobą. I szła za mną klątwa — doganiała zawsze. Kryłem się przed nią, na samo dno nędzy — na sam spód głodu — odnajdywała — byłem napiętnowany — zresztą gdym się od ludzi ukrył — od siebie nie mogłem, a to, com w duszy nosił, może gorzej piekło, srożej dręczyło.
Uciekłem w świat, tułałem się po świecie z wyrzutkami takimi, jak sam obcując — cztery lata. Tedy musiałem wrócić do Witebska do poboru —