Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/189

Ta strona została przepisana.

i poszedłem w proste sołdaty, do kawaleryi, na pięć lat — daleko. I te lata były w mem życiu jedyną ulgą. Nikt mnie tam nie znał, mękę wewnętrzną zagłuszyła praca obowiązkowa i poczułem nad sobą życzliwość. W drugim roku służby — wziął mnie z szeregu do posług osobistych — rotmistrz — kniaź Orański.
Wyczerpany mówieniem umilkł na chwilę, a Magda wstała cichutko i podała mu kubek wody, i szepnęła, obejmując go łzawem spojrzeniem.
— Spocznijcie. Dopowiecie jutro, jeśli wasza wola. Albo i nie mówcie. Wam mąka — a nam cobyście nie rzekli — jednakoście drodzy. Spocznijcie!
Wypił wodą i głową potrząsnął.
— Odżyłem przez te lat piąć, i gdy mój kniaź dał służbę w swych dobrach, po wyjściu z wojska, myślałem, że w tym kącie dalekim już wieku dobędę — pokochałem bór i zwierza, ludzi wcale nie widywałem, pracowałem z serca i duszy. Aż oto pewnej wiosny rozeszła się wieść, że przyjechał nowy administrator — wezwano mnie do raportu — zobaczyłem Bielaka.
— Znaliście go przedtem? — spytał Kałaur.
— Prawie nie — nie bywał u nas — alem go spotykał na ulicy, znany był w mieście, jako adwokat i bywalec klubowy. Gdym go ujrzał, pociemniało mi w oczach — klątwa mnie dogoniła znowu. Myślałem przecie tyle lat, zapomniał, zmieniłem się — nie pozna. Stary administrator mnie przedstawił:
— Nadleśny Szczepański, oficyalista bardzo sumienny, tego panu polecam, i oprócz pochwał nic nie mam do powiedzenia.
Bielak na mnie popatrzał, ale obojętnie, bez wrażenia żadnego — i odszedłem w nadziei, że będę