Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/19

Ta strona została przepisana.

Szczepańskiego, do nóg mu przypadła, z jakimś niedającym się opisać jękiem.
I umilkła, tylko patrzyła nań przepaścistemi czarnemi jak noc oczami, które gorzały jak gwiazdy wśród twarzy smagłej, mizernej, strawionej, zda się, żarem wewnętrznym.
On milczał. Po twarzy mu kurcz przebiegł i ręka spoczęła na jej głowie. Stanowy opowiadał:
— Musiałem odrywać zamki, nie dała kluczów. Znalazłem tylko paszport i bilet wojskowy, resztę gdzieś schowała.
— Jaką resztę? — ozwał się Szczepański.
— Listy, rachunki, jakże, będziecie dowodzić, że oprócz tych dwóch świstków, nic u was nie było!
— Nic. Ani ja, ani do mnie nikt nie pisuje. Zresztą, gdzieżby i poco chowała! Ja nie zaprzeczam, żem Jasińskiego zabił.
— Przez zazdrość o to śmiecie uliczne! — wybuchnął „stanowy“. — Będziecie gnić razem w katordze.
Kobieta na tę groźbę objęła ramionami nogi Szczepańskiego, twarz przytuliła do jego stóp, i roześmiała się.
— Bodaj wasza prawda była! — rzekła.
Sędzia śledczy niewzruszony, przejrzał paszport i bilet wojskowy — odsunął pisarzowi, i rzekł:
— Wyprowadzić ją — przesłucham za chwilę. — Kończyć protokół!
— Idź won! — mruknął uradnik do kobiety.
— Idź! — powtórzył lakonicznie Szczepański.
Spojrzała nań, powstała — i poszła.
Wepchnięto ją do sieni, uradnik pozostał na straży.