Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/191

Ta strona została przepisana.

jam chwilami zapominał o przeszłości. Wtem pewnego dnia weszła do chaty Bielakowa. Nie pamiętałem, czym ją widział parę razy — zdumiałem! Była jakby nieprzytomna.
— U pana Jasińska z moim mężem schadzki miewają! — powiada. — Pan im służy — więc pan nie wie, kto Bielak, albo pan potwór gorszy od niego. Kochanka swojej matki pan osłania — jej kata i mordercę. A więc ja się za nią zemszczę i za siebie. Mam dowody na wszystko — do sądu je zaniosę — niech ginie — ja już milczeć nie będę.
Jak oszalała dobyła z za stanika te listy i rzuciła mi je.
— Czytaj pan, będziesz wiedział, komu służysz! Odkradłam je dla pana — odkradłam i dla Jasińskiego dowody złodziejskie, bierzcie go — niech ginie, niech przepada, jakem ja za nim zginęła i przepadła.
Gadała coś jeszcze — była, czy nie była — już nie wiem — jam listy tylko widział — mojej matki były — mojej matki! Dla niego poświęciła duszę i ciało, ojca, mnie, wreszcie życie. A on żyje i ja żyję — i może tak być!
Zerwał się i ramiona przed siebie wyciągnął, aż zatrzeszczały stawy, a potem za głowę się porwał i zwalił na ławę — wyjąc jak zwierz.
Kałaur się też zerwał i krzyknął:
— Coście za człowiek, żeście mu wnętrzności nie wypruli; kijem nie ubili — jak psa!
— Bo nie mógł — wskroś matki nie mógł! — rzekła Magda.
Szczepański poderwał głowę — spojrzał na nią.
— Czytałaś ty w duszy mojej, kobieto?
— Ino ją miłuję, panie! — odparła cicho. —