Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/192

Ta strona została przepisana.

I tak ufam, że i Jasiek by mnie poszkodował po śmierci jeszcze w kał wdeptać.
— Rzekła ona! — z ciężkiem odetchnieniem zwrócił się Szczepański do Kałaura. — Schowałem listy — nie rzekłem słowa — nie mogłem, w kilka dni potem spotkałem jego i zrozumiałem, że wszystko wiedział, że mnie badał — co myślę czynić, że się mnie — on — lękał. Musiała mu ona wszystko rzec — na rozstaniu — bo wyjechała nagle. Zrozumiał, że milczeć będę, ale postanowił moją zgubę — i uczynił. Teraz wszystko rozumiem, wtedy za wiele mnie naraz opadło — ale przez te pięć lat więzienia wszystko pojąłem — jasno mi teraz — jak to się stało. Staliśmy mu na drodze — Jasiński i ja. Obu sprzątnął.
— Tego nie wiem — może ta krew i na moich rękach. Przyszedłem tam pijany — on mnie wezwał, spotkawszy poprzedniego dnia. Wszystko było przygotowane. Przyszedłem tedy — Jasiński począł mnie pytać o sprawy leśne, przeprosił za ową scenę w kramie na rynku, poprosił do stołu, stały nalane kieliszki, trącił, bym z nim na zgodę wypił. Wypiłem — wydał mi się smak dziwny — splunąłem — wtedy on powiada ze śmiechem:
— Czy się pan trucizny boi? To tylko mężów trują, a nam dosyć będzie, jak się pan tu prześpi parę godzin, zanim ja się zabawię w gospodarza u pana w domu.
Tak to było niespodziewanie powiedziane, żem na sekundę osłupiał, a potem czując, że mnie istotnie jakaś straszna niemoc chwyta, rzuciłem się na niego. Uderzyłem, czem, gdzie — nie wiem — i już więcej nic nie pamiętam — aż trupa jego zobaczy-