Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/194

Ta strona została przepisana.

matkę waszą modlić się będę tylko — a przeciw niej nie mogę nic rzec — i błogosławiona mi, pomimo wszystko jest — jako wasza rodzicielka. I sama matką jestem, przeto rzec nie mogę zabij — łonu, co życie dało człowiecze — nie każcie takiego słowa wydać — zostawił w niem Bóg ino miłosierdzie — i ból i litość nad każdym żywotem. Nie rzeknę ja: zabij — nie mogę!
— Tedy twoja litość przy Bielaku, nie przy mnie! I ty mu darować gotowa — moją dolę! — wybuchnął Szczepański. Pocoś tedy owe papiery chowała, do mnie szła. Com rzekł — mało ci! Nie rozumiesz, co we mnie wyje!
Kobieta zerwała się i, cisnąc dyszące piersi, wybuchnęła także:
— Czego wy chcecie odemnie, panie? Czego wy chcecie? Żebym wiedziała, co w tych papierach jest, nie chowałabym ich, ale w wir rzeczny cisnęła — na głębię, jak się gady ciska. Nie niosłabym ich do was, byście się jadem ich nanowo otruli. — Czego wy chcecie? Gdy was mnie wydarto wtedy — nie daliście siebie bronić — milczałam — zabroniliście za sobą iść — zostałam — czego wy więcej chcecie? Nad ludzką moc żądacie odemnie! Chcecie po śmierć i pomstę iść, idźcie, wasza wola. Ni żoną waszą nie chcę być — ni was powstrzymywać. Ale mi nie każcie rzec: idź — giń — umieraj — ale mi pozwólcie nad nikim — ino nad sobą samą litość mieć. Słyszę — co w was wyje — aleć takiego jęku, jaki we mnie jest — nie wiem już, jak dusza strzyma. Czego wy chcecie odernnie — o Jezu!
Zawróciła się i wyszła prędko do alkierza.
— Bo i prawda! — mruknął Kałaur. — Nikt