Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/195

Ta strona została skorygowana.

swego miłowania na rzeź nie da. Kobieta ino miłowanie czuje. Dajcie jej pokój. I ja też nie sędzia dla was stosowny — ja też niby strona. Dziecka mi żal, i was żal. Krzywda straszna nad wami, słusznie pomsty chcecie, słusznie się wam należy. Alem ja już stary, długom żył — na wielem patrzał — i wiarę chowam w naukę świętą. Zdajcie sprawę na Boski trybunał!
— Widzieliście często na świecie sprawiedliwość? — rzekł gorzko Szczepański.
— Zawsze — gdy sprawę kto czystą miał — co rzadko jest — bo zwykle obie strony winne. Ale kto prawy, ma najprzód w sobie spokój — i dusza jego nigdy nie bywa samotna. Choćby i tutaj. — Miałci Bielak w Oranach żonę i dostatki — miał kochankę — i wrogów poniszczył. Wiodło mu się w każdym zamyśle. Pięć lat minęło — wam kaźni — jemu swobody i dobrobytu. Widzieliście go za powrotem?
— Nie widziałem — wyjechał był do miasta!
— Tedy ja wam rzekę — idźcie znowu do Oran, i zanim sięgniecie po pomstę, uznajcie jako mu jest. Czy zdrów i kochany, czy przyjaciela ma — ot choćby takiego, jak ja — starego szaraka, co mu „synu" z serca mówi, czy choć prosta kobieta głupia — za duszę jego i życie — swojeby dała — czy dziecko rodzone — na rękach mu uśnie — jak kociak. To wszystko uznajcie — i jeśli to ma — bierzcie pomstę — bo snać niema sprawiedliwości na świecie!
— To mój wyrok! A teraz spocznijcie.
Wstał stary, wyszedł przed chatę i rzekł powróciwszy: