Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/198

Ta strona została skorygowana.

— Pomnę — w Wieszańcu, gdziem bytowała — sama zrazu, a potem z Jaśkiem maluśkim — była około zwalonego młyna wierzba stara.
Gruba była, krzywa, i wewnątrz spróchniała. Odzież waszą, com uchowała — w to dziupło wetknęłam, spokojna, że suche schronienie. Ale na wiosnę — wody ogromne się rozlały i zajęły moją kryjówkę i chatę i młyn — myślałam, że się potopimy z Łyską — bośmy we dwoje w konarach tej wierzby przesiedzieli dni i nocy parę, z nurtem szumiącym pod sobą, a deszcz nas prażył bez ustanku! To gdy wody spadły, i ziemia obeschła a zajrzałam do swej dziupli — pełna była szlamu i zgnilizny — i odzież wasza w rękach się rozłaziła i przepadła. A potem to w te szmaty i błoto naściągało się rozmaitego robactwa, żab, plugastwo takie, co się boi dnia i słońca, i zdrowego wiatru, a człowiek ręką nie dotknie i, spojrzawszy, splunie i cofnie. I poczęło to wewnątrz wierzbę toczyć i żreć, że po listkach znać było, że jeszcze rok, a zwali się w rzekę — same próchno i susz — martwa. Szkoda mi drzewa było, bo Jaśkowa kołyska na niem bywała uwieszona, i dzieciaka liście bawiły, i gałęzie jak wiatr kołysał, to one jego usypiały.
I myślę: dał ci Bóg ludziom i zwierzu zioła na poratowanie w chorobie, a ot — o drzewie zapomniał — daje mu ginąć — szkaradę taką swem życiem karmić. Aż tu pewnego gorącego południa, szmer jakiś słyszę — coś szarego, jak szmatka nad ziemię przeleciało, na wierzbę spadło. Skoczyłam kołyskę zdjąć — rój pszczeli był. Nijakiej krzywdy dziecku nie czyniły, ni mnie. Zdrożone były — het — z daleka bo szły — z borów, przez bagna i topiele —