aż do Wieszańca — może dwa dni były w drodze, i weszły w ową norę plugastwa pełną — takie małe naprzeciw ropuch i gadów, co się tam rozwielmożniły. Myślałam — przepadną, albo umkną dalej — aleć ich kto przyprowadził — wierzbie na poratowanie, tenci ich utrzymał i nad gady ukrzepił. Żyliśmy razem, i tak ich chatę znałam — jak własną, i robotę tak widziałam — jak swoją. W wierzbinie pałace pobudowały, rany i próchno kitem pogoiły, i napełniły serce drzewa słodyczą i wonią — a kędy się gady podziały, którym i człowiek radyby nie dał! Hej — stoi pewnie i teraz wierzbina zdrowa i cała — Jaśkowej kołyski niema, ale gniazd ma pewnie pełno po rosochach — i pisklęta ochrania — jako moje niegdyś.
Szczepański ciężej na jej ramieniu głowę oparł i z cicha rzekł:
— Żeby Bóg o mnie pomyślał — a może już myśli — spocząć mi się chce — i tak cicho. Zasnę — tylko ty nie odchodź. Takim zmordowany!
Ogarnęła go ramieniem, ułożyła wygodniej.
Teraz w chacie zapanowała cisza. Świerszcze ucichły, lampa zgasła, miesiąc tylko wnętrze srebrem
zalał — i szedł po niebie ku zorzy porannej. Magda siedziała nieporuszona, ino jej oczy przez okienko w tę jasność szły i coś mówiły — ino jej usta poruszały się czasem, słowem — odetchnieniem — gdy się w duszy nie mieściło dumanie, ale ją sen nie brał, ni czuła zmęczenia.
Aż srebrne światło poczęło różowieć i złocieć, i za oknem szmer przeszedł, jak drżenie rosy opadającej, i zaświergotały wróble, świtem zbudzone. Ale świat się jeszcze nie budził, bo na niebiosach tylko
Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/199
Ta strona została skorygowana.